
Z Karolem należymy…
Z Karolem należymy do grona grafików związanych z uczelniami. Karol uczy
w Gdańsku w Akademii Sztuk Pięknych, ja w Krakowie. Środowiska
akademickie w Polsce współpracują i od czasu do czasu spotykamy się przy
okazji wernisaży, czy większych przeglądów grafiki polskiej, czy na
konferencjach. Wiąże nas również ulubiona technika linorytu. Jednakże moje
poszukiwania dotyczą głównie linii i pracuję w czerni i bieli. Karol natomiast
jest mistrzem koloru. W Krakowie mówi się o gdańskiej szkole linorytu
redukcyjnego. Jest to technika stosowana między innymi przez artystów:
Janusza Akermanna, Aleksandrę Prusinowską, Magdalenę Hanysz Stefańską
i ze znanych mi, z tej uczelni, również przez Karola Lewalskiego. Pokrótce
polega ona na wycinaniu warstwy każdego koloru i odbijaniu go na papier.
Warstwa po warstwie czasem kilkunastu kolorów, warstw tworzy ostateczny
obraz. Po ostatniej odbitce linoleum znika lub jest do wyrzucenia. To
niepowtarzalna technika. Wyjdzie albo nie. Kolejna warstwa zmienia
kompletnie obraz.
Każdy z tych artystów inaczej wykorzystuje tę trudną technikę. Jestem
zawsze pod wrażeniem grafik wykonanych tą techniką i uważam ją za bardzo
trudną i wymagającą cierpliwości.
Co ciekawe, Karol w swoich tekstach pisze, że marzy o wyciszeniu i spokoju.
Za to jego prace są bardzo zróżnicowane, ale są też takie, które krzyczą,
narzucają się kolorem, drażnią jakimś przejaskrawieniem i mamią
szaleństwem barw. Z tych prac bije żar, bije intensywność przeżyć
i temperament. W innej serii Karol znów jest inny. Wielkoformatowe grafiki
czasem wycinane drobniutkim ściegiem kropek, odbite w odcieniach bieli lub
delikatnego różu, ukazują nam kogoś innego. Czy Karol jest delikatnym,
pastelowym, prawie kobiecym w swojej estetyce wrażliwcem? Czy Karol to
szalony poszukiwacz mocnych kolorów, wrażeń wśród plakatów nagich,
zabawowych kobiet zawieszonych w warsztacie samochodowym?
W twórczości Karola widać poszukiwanie siebie. Na tej drodze męskich
przeżyć widzimy dwa światy. W którym chciałby żyć Karol?
Jest jeszcze seria grafik stonowanych, ale wyrazistych. W tych pracach
przebija zdecydowanie, ale i jakieś poszukiwanie harmonii. Karol zestawia w
nich duże, mocne w kolorze i formie, abstrakcyjne elementy, ustawia je jako
bohaterów obrazu. Wstawia je w łagodną, ekskluzywną przestrzeń
„amerykańskiej” architektury wnętrz, po czym obok nich umieszcza dziwne,
małe, intensywne kolorystycznie obiekty, które mają być śladem pobytu tych
eleganckich pań pachnących Chanel No 5, czy panów w koszulach od
Armaniego. Białe wille, szum fal, duże szyby i wystrój niby nonszalancko
rozrzuconych, małych form rzeźbiarskich, które ustawiano godzinami,
by dopasować do eleganckiego wnętrza. Właśnie te prace bardzo kojarzą mi
się z Salvadorem Dalim. Jego obrazy niby senne wizje, a jednak bardzo
dobrze wyglądające we wnętrzach dużych białych willi. Jest u Dalego taka
snobistyczna nuta. U Karola także ją słyszę. To nie są grafiki do małych,
ciemnych mieszkań w blokach. To eleganckie, nonszalanckie kreacje do
dużych i pięknie oświetlonych salonów nadmorskich willi. Oczywiście,
nie mam pojęcia czy taka była intencja Karola, ale takie mam odczucia, gdy
oglądam tę serię przepięknych i malarskich w swojej formie prac graficznych.
Karol ma ogromne wyczucie koloru. Lubię te jego pastelowe, pudrowe kolory
ale i te jaskrawe i psychodeliczne.
Dwie osobowości artysty Karola, ta kochająca klimat warsztatów
samochodowych, które pewnie byłyby sterylnie czyste u niego, jedynie
smagnięte smarem po policzku czy białych spodniach mechanika. I druga
osobowość artystyczna, domniemana przeze mnie, to elegancki, świetnie
ubrany, oparty o sportowego Aston Martina, pięknie pachnący, artysta James,
który patrzy w horyzont nieba zetkniętego z morzem z piękną kobietą u boku,
który pracuje w domku przy plaży i nikt nie wie o jego hobby, gdyż przed
światem gra twardziela.
Oczywiście ta moja opowieść o Karolu, to bajka zainspirowana jego
twórczością i opisanymi przez niego skrywanymi głęboko marzeniami.
Pisarze zawsze muszą się tłumaczyć ze swoich kryminałów. Artysta nie musi.
Artysta robi co chce. Artysta, grafik Karol Lewalski wycina swoje linolea
podłogowe tak, że wychodzą spod jego dłuta magiczne, kolorowe opowieści.
Karol to marzyciel wciąż poszukujący siebie i swojego wymarzonego domku
na wydmie. Karol odsłania nam delikatnie i pomału kim na prawdę jest. Sam
przy okazji może też się dowie?
Dr Marta Bożyk
ASP Kraków


Światłe oczy serca…
Światłe oczy serca… czyli stawanie się obrazów
Przywykliśmy w świecie sztuki myśleć i mówić, że obrazy „dają do myślenia”. Obrazy jak ludzie mogą rzeczywiście być impulsami myśli, przeżywania i rozumienia świata. Takie właśnie są obrazy Karola Lewalskiego, stając się znakami bogatego życia, wizualnymi symptomami kolorów istnienia. Oto przed oczami widza rozpościera się swoista pełnia artystycznej formy powstała, jak się domyślam, z doświadczania bogatych wizualnych światów artysty. W prezentowanych przedstawieniach właśnie się doświadcza bogactwa pełni świata: nie tylko się mu przygląda, także się go podziwia, przeżywa się go i próbuje interpretować, a w końcu – nadać mu artystyczny, a więc wyrafinowany i pełen estetycznej kultury, wyraz.
Obrazy Karola Lewalskiego „dają do myślenia” szczególnie z dwóch ogólnych powodów. Pierwszy – dlatego, że są „mocnymi” obrazami. W refleksji zajmującej się myśleniem i pisaniem o obrazach, mówimy o „mocnych” obrazach wtedy, kiedy widzimy, że wprost „gęstnieje” w nich życie. Miarą „mocnego” obrazu staje się jego siła wyrazowa, wizualna zdolność odzwierciedlania i prezentowania niewyczerpanego bogactwa widzialnej ludzkiej rzeczywistości. Ileż w nich realnie istniejącego życia, które w artystycznym przetworzeniu się pomnaża, wzbogaca, znaczeniowo rozszerza, a także pozwala interpretować, poza tym – każąc widzowie na siebie patrzeć, dostrzegać, odkrywać, analizować; i może przede wszystkim kochać? Czuje się w tych obrazach coraz rzadsze dziś zadziwienie widzialnością. Jakimś wyrazem tak pojętego doświadczenia widzenia jest prosta reakcja recepcji, nagły niemal fizjologiczny odruch, konieczność wręcz bezwolna chęć opowiedzenia o nich komuś innemu, komuś, kto jeszcze nie miał okazji ich zobaczyć, ani się nimi nacieszyć; czy nie mógł nasycić swoich zmysłów ich pełną wrażliwości artystycznie przecież stworzoną estetycznością. Bo jest w tym obrazach wszystko, co najważniejsze dla twórczości: wolność widzenia, nakładanie się wrażeń, smakowanie sensualności, wręcz niemy zachwyt czy pościg ostatecznie niedoścignionej widzialnej rzeczywistości ludzkiej. I jest też tu zauważalna artystyczna praca nad percepcyjnym zatrzymaniem, wyrażeniem tego wszystkiego, co pozwala się dostrzec, co próbuje zainspiorwać ludzki wzrok, co też wykracza poza widzenie, a co wynika z bogactwa i ogromu istnienia – od szeroko rozumianej natury, przez postać ludzką, zwłaszcza wartą uwagi fascynację kobiecą seksualnością, a także po uważność dla tego, co nieuchwytne, co skrywa się pod dyskretnie istniejącą tkanką ludzkiej cielesności, co wreszcie zawiera się w zdarzeniach wielowymiarowej obecności i w obszarach ludzkiego bycia pomiędzy, a także i z innymi, ludźmi.
W ten sposób docieramy do drugiego powodu, który sprawia, że te obrazy prowokują do myślenia czy refleksji. Odwołuję się w tym momencie do ich wizualnej czy wyrazowej prawdy. Niezależnie od tego, czy wierzymy współczesnej kulturowej post-prawdzie, to zawsze ważne jest w odbiorze, czy artystyczna twórczość jest prawdziwa, czyli przekonująca, spójna czy choćby wizualnie wiarygodna. Ta twórczość tak się prezentuje. Chcę tu szczególnie podkreślić jej artystyczną prawdę, zwracając uwagę na jej formalną spójność i chromatyczną, barwną autentyczność. Te dwie jakości wyrazowo-estetyczne powodują, że nie istnieją one obok naszych widzialnych i opatrzonych rzeczywistości, a tworzą wręcz rzeczywistości nowe, pozwalając patrzeć na siebie odmienionymi przez twórcę i jego obrazy nowymi oczyma. Powstają dzięki artystycznemu wysiłkowi myśli twórcy wręcz nowe obrazy świata. Oto podążamy wzrokiem niejako za obrazem i jego twórcą, i zarazem możemy widzieć „inaczej”. O co przecież w sztuce chodzi. Mamy tu, wydawałoby się, zwykły, a w efekcie niezwykły nowy twórczo potraktowany mimetyzm: wgląd w to, co istnieje przekształca się tu w artystyczną ingerencję, a forma artystyczna tworzy widzialną interpretację rzeczywistości. Figuracja nadążając za swoi spełnieniem, przeradza się w abstrakcję, a ta z kolei chce dopełnić i wyrazić wszystko, czego nie widać oraz to, co nie daje się łatwo zobaczyć. Oto żywy i stający się artystycznie świat w pełni, w procesie ciągłego stwarzania się.
Twórca tych obrazów nie pragnie odtwarzać realnie istniejącej rzeczywistości, ale przede wszystkim chce tak ją zorganizować na obrazie, by była widoczna w swym nieoczywistym statusie i dynamicznej kondycji. W efekcie to, co oczywiste i po wielekroć widziane, staje się tu swoim pożądanym przeciwieństwem – przekształca się w niezwykłość, odmienność, w jakąś atrakcyjną odsłonę istnienia. Zatrzymane i stworzone na nowo kolory żyją swoim nowym prawdziwym artystycznym życiem. Wydają się prawdziwe, przekonują do siebie nasze oczy i zmysły, choć są całkiem inne niż w naszych codziennych widzeniach. Bo oto twórca obrazów je właśnie dla nas na nowo poukładał i zorganizował. Jakby chciał do nas za każdym razem i w każdej nowej odsłonie powiedzieć: Patrzcie. Patrzcie, jaki ten nasz świat niezwykły, wprost zdumiewający, dynamiczny i jaki wielowarstwowy. Stwarzając tym samym specjalnie na nasz użytek nowe wydarzenie – święto widzenia, przeżywania i rozumienia świata. Weźmy kilka przykładów: Brzeźno staje się tu niezwykłym „innym” niż w naszym zwykłym widzeniu miejscem; czy choćby tak pospolity obraz jak widok zachodu, który tu przeradza się w kolaż bogactwa odcieni życia; czy wreszcie spódnica w artystycznym przetworzeniu wydaje się urzekającym wizualnym mikrokosmosem. A widziany setki razy spacer z psem odsłania dosłownie widzialną feerię barw, form i kształtów oraz wyrażalną w istocie dynamikę patrzenia-przeżywania-mnożenia się złożoności tego, co z rzadka może narzucać się naszym oczom i w ogóle zmysłom.
Co poza tym może warto jeszcze podkreślić? Otóż, jedną rzecz na pewno – prezentowane obrazy powstawały na pewno z „oka i umysłu” ich twórcy, stając się dzięki temu wizualnie racjonalne, czytelne, a poznawczo i wyrazowo formalnie bogate. Mogę z mocą podkreślić ten walor omawianej twórczości, co też chciałbym, żeby w przygodach moich jako krytyka wydarzało się częściej. Słowem, mógłbym te obrazy z przekonaniem nazwać re-fleksyjnymi, czyli takimi, które działają dwojako na percepcję: z jednej strony odwołują do myślenia i re-fleksji, a z drugiej stają się artystycznymi re-fleksami , swoistymi odsłonami świata poszerzonego, wzbogaconego właśnie o twórczy wyraz i wynikające z bogactwa formy treści. Takie obrazy mają cenną w swej strukturze podwójność – mogąc być w istocie i myślą o świecie, i samym światem, światem co prawda sztucznym, ale jakże jednak sugestywnym i estetycznie atrakcyjnym, żyjącym już życiem w przestrzeni kultury, pozwalającym się wciąż i od nowa widzieć oraz co najważniejsze – stale na nowo i wciąż interpretować, poszerzając nasz świat codzienności o godny uwagi artystyczny wymiar.
Potrzebujemy do pełni demokratycznego życia refleksyjnych obrazów, które poszerzają nasze istnienie, uruchamiając rozmowę, spotkanie czy wymianę myśli – czy nawet wręcz kłótnię o obrazy. Obrazy Karola Lewalskiego wszystkie te potrzeby mogą z powodzeniem społecznie wypełnić, mając w sobie wartościowy potencjał do dyskusji; odsłaniają jeszcze coś, co je tym bardziej odwołuje do życia – łączą refleksje z emocjami, z czymś, co nazwałbym może ryzykownie widzącymi oczami serca? Autor klasyczny pisał dosłownie o „światłych oczach serca”. Oprócz „oka umysłu” daje się w nich widzieć „oczy serca” i jakąś wizualną żarliwość, co tym więcej rokuje im długie społeczne istnienie. Chciałbym, żeby w takim razie przekonały wizualnie, artystycznie i wyrazowo inne oczy, umysły i serca; mogąc być lustrami naszych rzeczywistości; zarazem stając się właśnie linorytniczymi obrazami kolorów życia. I by jednocześnie generowały jakże potrzebne nowe sposoby widzenia świata, który dzięki właśnie nim wciąż nie jest – miejmy nadzieję się nie stanie – oczywisty. Wszak wciąż żyje przynajmniej w niektórych z nas, mimo zmian i sieciowego rozwoju coraz szybszego świata, prawdziwe uniwersalne przekonanie, by chcieć widzieć i rozumieć świat przez pryzmat dających do myślenia – artystycznych obrazów. Takie są wszak już długie źródła naszej kultury, która dzięki zobowiązującym artystycznie/poznawczo obrazom trwała i będzie ożywać.
Wierzę obrazowym rzeczywistościom Karola Lewalskiego nie tylko dlatego, że są refleksyjne, ale także dlatego, że są wizualnie przekonujące – można by rzec – artystycznie perswazyjne. Nie, to za mało i nazbyt intelektualnie wyrażone. Rzadko to piszę jako krytyk – podobają mi się, i to skromnie powiedziane. Reszta z różnych względów, choćby krytycznego dystansu, musi pozostać milczeniem.Zb


Gdyby do moich drzwi…
Gdyby do moich drzwi zastukał diabeł domokrążca i zaoferował młodość,
to z wymownym gestem zamknąłbym mu drzwi przed nosem. Niechęć
do bycia młodym nie wypływa z obawy, że proces ten wiąże się również
z „odmładzaniem” mózgu, ale raczej ze świadomości tego, czym jest i czym
„grozi”. Kiedy wlazło się na górę życia i ma się stąd szeroki horyzont,
a w jakimś sensie świat w garści, odrobinę pewność siebie, to nie ma się
ochoty na powrót. Młodość jest wartością, która niestety przemija. Zostaje
nasze doświadczenie, i daj Panie Boże, by było jak największe, nasycone
mądrością, z której potrafimy skorzystać, umiejętnością cieszenia się
chwilą i hartem ducha, który bez sińców pozwoli stąpać po tym garbatym
świecie. Tak myśli stary profesor, który nie oszukujmy się, czasami zazdrości
młodemu asystentowi porywów szaleństwa.
Ten wstęp to rozterka, być może ojcowska troska oparta na własnych
doznaniach. To przemyślenia nad losem młodego artysty Karola Lewalskiego,
który ma przed sobą do pokonania jeszcze długi dystans. Czy mu się
powiedzie tak, jak zakłada? Czy odnajdzie swój kącik w krainie szczęścia,
zwanej sztuką? Czy wytrwa w postanowieniach? Bo wydawać się może,
że tam już wszystkie miejsca są zajęte i na wszystkie pytania znaleźliśmy
odpowiedź. Pomimo obaw od razu odpowiem na te pytania: tak, da radę,
jestem tego pewny, choć przed chwilą wybił się z bloków startowych, a meta
daleko. Nie jest to wróżbiarstwo, ale pewność wynikająca z obserwacji jego
osoby. Można przedstawić listę Jego zalet, snuć pean okraszony kwieciście,
który poprze moją tezę, ale darujmy sobie, nie chodzi przecież w życiu
o laurki, które są tylko krótką chwilą ciepełka.
Karol Lewalski podjął wyzwanie bycia artystą. Właśnie artystą, a przecież
miał możliwość dokonania innego wyboru, takiego wyboru, który zapewniłby
mu egzystencjalny spokój. Mógł przecież zostać, dajmy na to, dyrektorem
dobrze prosperującej spółki, oczywiście z dyrektorską pensją, pewną
pensją. Postanowił zająć się uprawianiem czegoś, co jest bardziej iluzją
niż realnością. Zajął się pracą na ugorze, która częściej przynosi klęski
nieurodzaju niż słodkie owoce. Więc co go motywuje? Z tego, co widzę,
to pasja, chęć wyróżnienia się z szarej powszechności coraz bardziej zunifikowanego
świata, a przede wszystkim określenie sensu istnienia.
Wbrew modom i medialnym dyktatorom, pokusom świata konsumpcji,
wywiesza swój sztandar. Chce życiu nadać barwę i nawet, jeśli będzie się
ona zmieniała to podług jego dyktatu. Nie chce być kameleonem, który
przybierze kolory tłumu. Niby wszystko przed nim, bo żółtodziób, ale jak
się spojrzy na biografię to wiele już osiągnął: nagrody, wystawy, znaczące
efekty poszukiwań własnej sztuki. Kiedy jest się młodym, a na piersi
zaczynają błyszczeć ordery, to z jednej strony pomaga to znosić trud pracy
i niepewność jutra, a z drugiej, można stracić przytomność realnej oceny
na skutek uderzenia wody sodowej do głowy. Karol panuje nad tym i robi
swoje. Wspina się po ostrej ścianie do upragnionego ideału nie patrząc
z obawą w dół. Liczy się tu i teraz: praca i jej cel. Karol Lewalski postanowił
też być pedagogiem. Pracujemy razem. Praca z nim, w mym odczuciu, to
symbioza. Prowadzimy pracownię, do której uczęszczają młodzi studenci
z niewielkim doświadczeniem. Przewaga wiekowa Karola nad nimi zdawać
się może niewielka, ale to tylko matematyka, natomiast w sposobie pracy
jest zauważalna. Lewalski to urodzony pedagog, który świetnie pełni rolę
łącznika między mną, a studentami. Jest tam, gdzie moje poczucie odpowiedzialności
za całość może nie dostrzec istotnych szczegółów potrzeb
młodych ludzi. Nie gra starszego, bo nie musi, gdyż doskonale wyczuwa
dydaktyczne sytuacje, w których powinien okazać pewność siebie. Linoryt
nie jest techniką starą jak świat, ale ze starej się wywodzi i może dziwić to, że
Karol ją wybrał, jako narzędzie wyrażania siebie. Łatwo nie jest, trud wielki
dłubania, ale mimo wszystko jest mu bliska: trudniejsza niż choćby techniki
cyfrowe, na których przecież zna się doskonale. Istotna jest dla niego nie
łatwość, ale charakter techniki, który determinuje ostateczny kształt jego
pracy. Poetyka warsztatu, jego możliwości urzekają Karola, więc tańcuje
wywijając zgrabne figury. Z wielką wirtuozerią nim operuje, panuje jak
dyrygent nad orkiestrą. Proces barwnego linorytu, ten, kto robił doskonale
wie, jak jest skomplikowany, jak pracochłonny, jak szybko może ostudzić
artystyczne zapędy niedoświadczonego artysty. Co tu dużo mówić: Karol ma
to w jednym palcu: co wymyśli, co poczuje to płyta i narzędzia linorytnicze
czynią. Wydaje się, że wszystko w tej dyscyplinie jest mu podległe, nie
odczuwamy trudu pracy, a jedynie istotę tworzenia. Pozazdrościć!
Czuję podskórnie, że z siebie mało wykrzesałem, bo bogactwo Karola pracy
jest znacznie większe niż przedstawiłem. Wiem o tym, ale czynię to też
z premedytacją, ponieważ sztuka jest obszarem subiektywnego tworzenia
i postrzegania świata. To nie słowo ma ją określać, ale jej wizualny kształt.
Każdy z nas przedstawia, stwarza i odbiera inaczej, i dobrze. Wszelkie
wskazówki, drogowskazy nie tyle mogą być pomocne, co zwyczajnie
niepotrzebne, mylne, bo każdy powinien w tej krainie odnaleźć się w dużym
stopniu sam. Droga, jaką obrał Karol Lewalski, w moim odczuciu jest przekonywująca,
na tyle ciekawa i pełna barwnych emocjonalnych zwrotów, że
chętnie nią podążam. Czuje się zaproszony i zaproszenie przyjmuję.
Być może kiepsko jest to skrojony garnitur słów, który miał „wystroić” jego
sztukę. Może to skutek podświadomej zazdrości o młodość, bo mimo
wszystko, czuję jej nutę i miłe jej brzmienie. Kiedy patrzę ukradkiem na
Karola, na jego młodzieńcze porywy, uniesienia, których mi nie wypada
(?) zwyczajnie nie mogę, bo metryka, bo ogień młodzieńczego porywu już
więcej niż odrobinę we mnie przygasł. I nie jest to tylko zazdrość o młodość
w wymiarze fizycznym, ale przede wszystkim emocjonalnym. Przed nim wiele
piękna. Piękna, przeze mnie poznanego, ale iskra niepokoju kłuje, że coś
przeoczyłem, a gdyby jeszcze raz? To być może powód oddania duszy diabłu,
by móc rzeczy przeżywać tak, jak Karol teraz.
Waldemar J. Marszałek